Taniec i granice
Gdy byłam nastolatką marzyłam o tym, by pójść na bal karnawałowy. Taki z prawdziwego zdarzenia, w pięknej sukni, z przystojnym partnerem u boku, oczywiście takim, który dobrze by tańczył. Ach, te dziecięce marzenia! W ogóle dziś nie żałuję, że się nie spełniły. Dziś mam już zupełnie inne priorytety i zupełnie inne marzenia, choć nadal uwielbiam tańczyć. Z przykrością patrzę przy okazji, jakie są dziś koszty takiego balu (około 400 zł od pary), co dla osób zarabiających najniższą krajową lub żyjących z rolnictwa jest naprawdę ogromną kwotą, jak za jeden wieczór zabawy, nawet najbardziej szampańskiej. Tak się składa, że doskonale wiem, jakie są ceny hurtowe produktów spożywczych, mam też jako takie pojęcie, jak wygląda przygotowanie potraw w przemysłowych ilościach. Można więc śmiało powiedzieć, że takie karnawałowe zabawy to dla właścicieli restauracji, pałaców czy sal prawdziwe żniwa.
Czy jest się jednak czemu dziwić? Eleganckie bale zawsze były zarezerwowane dla elit i tylko nieliczni mogli sobie na nie pozwolić. Czy wiecie jednak, że były czasy, gdy udział w takim eleganckim balu był uznawany za nieprzyzwoitość? Bo i sam taniec w parach był uznawany za przekraczanie bezpiecznych granic. Pierwsze tańce, np. menuet, opierały się na bardzo ograniczonym kontakcie partnerów. Można powiedzieć, że ledwie muskali sobie dłonie czy talię i to tylko chwilami. Współcześnie trudno sobie wyobrazić, że taniec tak elegancki i klasyczny jak walc był uznawany za nieprzyzwoity, a wielu przestrzegało przed nim młodych, aby zapobiec ich demoralizacji. Mocny uchwyt partnerów, który musiał towarzyszyć szybkim obrotom został uznany za budzący zbyt wielką bliskość i ekscytację, na dodatek trwającą przez cały czas tańca. Oczywiście, w związku z tym, że taniec ten stał się symbolem buntu, uwielbiały go nastolatki, a znienawidzili go dojrzali, stateczni obywatele. Była to druga połowa XVIII wieku, a jeszcze w pierwszej połowie wieku XIX brytyjski podręcznik dobrych manier zalecał, by walca tańczyły wyłącznie mężatki, bo dla panien jest zbyt demoralizujący.
Prosty, wiejski taniec stał się tak popularny, że zainspirował wielkich kompozytorów do stworzenia ich różnych wersji. Najsłynniejsze należą do Johanna Straussa czy Piotra Czajkowskiego, który umieścił je w swoich operach, jak choćby „Jezioro Łabędzie”, czy „Dziadek do orzechów”. Walc zyskał także wersje amerykańskie, bo rozpowszechnił się także za oceanem. Z czasem oczywiście przestał być uważany za nieprzyzwoity, a dziś jest złotym standardem wielkich salonów, bali i zawodów tanecznych.
Czasy, gdy nie tylko przezorni rodzice, ale także kapłani i święci ostrzegali przed zgubnymi skutkami tańca, mamy już dawno za sobą. Przekraczamy kolejne bariery i tak się czasem zastanawiam, czy jest i gdzie się ewentualnie znajduje granica nieprzekraczalna.
Co mnie skłoniło do takich refleksji? Otóż do niedawna nie miałam pojęcia, że taniec przy srebrnej rurze stał się dyscypliną sportowo-taneczną. Oczywiście, jak mówi Pismo Święte, wszelka nieczystość pochodzi z serca człowieka, a nie z zewnątrz, więc ktoś o czystym sercu i czystych myślach w takim tańcu być może zobaczy tylko ćwiczenia akrobatyczne i rozciągające. Mimo wszystko zastanawiam się, czy to zjawisko nie jest zbyt mocno w naszej kulturze zakorzenione jako zarezerwowane dla erotycznej rozrywki i rozbierania się za pieniądze przy takiej właśnie rurce. Niech rękę podniesie ten, kto choć raz, nawet przypadkiem, nie widział takiej sceny w filmie. Tymczasem zajęcia z pool dance (tak nazwano taniec na rurze w wydaniu sportowym) są proponowane już przedszkolakom. Tak, i to wcale nie w USA czy w Warszawie, ale w niewielkich miastach naszej diecezji. Staram się tego nie oceniać (bo od tego mamy Pana Boga), zastanawiam się tylko, jak poczuje się małe dziecko w pierwszej klasie podstawówki, które pocztą pantoflową, od bardziej uświadomionego kolegi, który podglądał tatę przy seansie filmowym, gdy dowie się, że taniec przy rurze ma więcej niż jeden kontekst...
Anika Nawrocka
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!