Okiem młodych
Świat jest wielki
W Boże Ciało miałam okazję spotkać się z ks. Peterem Nthiga, pracującym w parafii w Laare w Kenii, która bierze udział w projekcie Adopcja na odległość. Ks. Peter opowiadał o trudnościach, jakie na co dzień starają się przezwyciężać - przede wszystkim potrzebie objęcia opieką dzieci, których rodzice nie żyją albo są bardzo biedni. Gdy później przeprowadzałam wywiad z ks. Peterem, interesowało mnie przede wszystkim duszpasterstwo prowadzone w takich warunkach. Słuchając księdza, a następnie rozmawiając w gronie znajomych, mam świadomość, że moja wiara rozwija się w cieplarnianych warunkach. Naokoło kościoły, do których mam dosłownie po kilka czy kilkanaście minut. W każdym z nich kilka razy dziennie sprawowana jest Eucharystia. W wielu konfesjonałach spowiadają kapłani. Z wielu ambon codziennie głoszony jest komentarz do słowa Bożego. Mam wspólnotę. Dostęp do lokalnych i ogólnopolskich mediów katolickich oraz portali internetowych również mam.
Centralna Kenia. Gdyby ks. Peter nie budował kolejnych kaplic, ludzie do kościoła mieliby 50 km. Ale Eucharystia nie jest możliwa bez obecności kapłana, więc musi on te 50 km pokonać. Na motorze. Do tego problemy z zupełnie innego gatunku, niż u nas: Catha, poligamia, HIV, osierocone dzieciaki, bieda, odległości… I Eucharystia, która aż kipi radością – z takim zaangażowaniem jest przeżywana.
Kazachstan, Kamyszenka, parafia Matki Bożej Częstochowskiej, w której pracuje ks. Tomasz Zysnarski. Jakiś czas temu grupa moich znajomych wybrała się, aby trochę pomóc w duszpasterstwie. Przestrzenie nie do ogarnięcia, bo to step. I tu też inny wymiar problemów: bycie religijną mniejszością, brak bieżącej wody, prądu, internetu, również bieda i odległości… I żywa wiara, która wyraża się m. in. w zaangażowaniu w liturgię i modlitwę.
Na początku tego roku papież Franciszek posłał ponad 400 rodzin z Drogi Neokatechumenalnej na misję ad gentes i misję rodzin do różnych zakątków świata. Wielu trafi zapewne w środek materialnej biedy, ale wszystkie te miejsca są dotknięte w jakiś sposób biedą duchową – są pogańskie albo zdechrystianizowane. Mieszkańcy tych rejonów potrzebują świadków. Ludzi, którzy dają do myślenia, bo z jakiś bliżej im nieznanych powodów, tracą swoje życie dla Kościoła właśnie w ten sposób – zostawiając wszystko.
Każdego roku ludzie z różnych krajów (także z Polski) wyjeżdżają na misje w jakieś dziwne miejsca – obcy język, obca kultura, kuchnia, choroby. Wyjeżdżają na parę tygodni, miesięcy, lat, na zawsze. Świeccy, osoby konsekrowane, księża. Swoim pragnieniem niesienia Chrystusa odpowiadają na pragnienie spotkania z Chrystusem. Jest to dość swoiste „chodzenie z Bogiem”. Pod jednym warunkiem. Misje nie są dla tchórzy. Wyjazd nie może być ucieczką od własnej historii życia czy od trudnych relacji z rodziną czy otoczeniem – z rówieśnikami, współsiostrami w zgromadzeniu czy z proboszczem. „Chodzenie z Bogiem” to również nie jest chęć sprawdzenia się, jak bardzo skrajne warunki jest się w stanie znieść, wytrzymać. Misja nie ma nic wspólnego z udowadnianiem sobie poziomu niesamowitości, który płynie w żyłach. Bo czasem prawdziwym bohaterem trzeba być w swoim domu (i nie mam na myśli wykonywania prac remontowych za pomocą najnowszych narzędzi, dostępnych w popularnym sklepie). Bo niekiedy jest tak, że ten wielki świat jest w domu, ograniczony do łóżka, przy którym się czuwa. I to też jest misja. Wcale nie mniej ważna, choć nie odbywa się w tropikach albo w stepie szerokim. Ale jeśli Pan Bóg daje ci pragnienie i możliwości, by świadczyć na jednym z wielu krańców świata – jedź. Odwagi.
Katarzyna Strzyż
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!