Meandry czwartej władzy
Oczy czy usta?
Minęło sporo czasu, od kiedy widzieliśmy się ostatnio na łamach tej medialnej rubryki i pośród wielu spraw, które w międzyczasie się wydarzyły, odnotowaliśmy z wielkim żalem śmierć i to samobójczą aktora Robina Williamsa. Kino jest bardzo ważnym medium, a twarzą kina są właśnie aktorzy. Ja już od pewnego czasu przestałem mówić o moich ulubionych aktorach, ulubionych piosenkarzach i zespołach, czy wreszcie ulubionych pisarzach. Wolę mówić o filmach, rolach, piosenkach czy książkach, które mnie poruszyły, zachwyciły, napełniły nadzieją. Albo rozbawiły i dostarczyły rozrywki. Dlaczego taka zmiana? Próbowałem to wytłumaczyć, kiedy odeszła od nas Wisława Szymborska, która zaczarowała mnie niektórymi wierszami i jednocześnie rozczarowała sporą częścią swojej biografii. I pisałem wówczas o tęsknocie do harmonii pomiędzy pięknem, dobrem i prawdą. Chciałoby się, aby ktoś, kogo Pan Bóg obdarował geniuszem tworzenia dzieł wiekopomnych, również swoim życiem odzwierciedlał dobro i prawdę, ale niestety prawie nigdy tak nie jest. I dlatego jest nam tak przykro, kiedy nie ma tej harmonii. Właśnie dlatego nie mówię już o moich ulubionych aktorach, pisarzach, poetach... Ale jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mnie zapytał, o ulubionego aktora, to z pewnością odpowiedziałbym Robin Williams. Po dziś dzień moim najlepszym filmem wszech czasów jest „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Widziałem ten film tylko raz i absolutnie nie chcę go zobaczyć ponownie, bo ma zostać w mojej wyobraźni takim, jakim był, gdy mnie zaczarował przed laty. Pamiętam, jak opowiadałem o tym filmie mojej kuzynce, a ona popatrzyła na mnie jak na wariata i powiedziała, że wyszła z kina w połowie seansu zanudzona na śmierć. Myślałem, że ja ją zaraz zabiję „na śmierć”, tak się zdenerwowałem. Nie wiem, może dzisiaj wyszedłbym w połowie, ale nie wyjdę, bo już tego filmu nie zobaczę. I to będzie na zawsze mój najlepszy film i wszystko w swoim życiu chciałbym robić tak, jak ów grany przez Williamsa nauczyciel. No właśnie, Robin Williams. Żaden inny aktor nie podarował mi takich wzruszeń jak on. Oprócz wymienionego już „Stowarzyszenia” wspomnę jeszcze choćby „Przebudzenie”, „Fisher Kinga” czy „Buntownika z wyboru”... A „Missis Doubtfire”? Ja zupełnie niemęsko łatwo rozklejam się w kinie, więc Williams zamieniał mnie w rynnę... Miał coś takiego w twarzy i w uśmiechu, czego nie ma nikt inny. Było w nim, jako człowieku, coś tragicznego. Jak napisał Krzysztof Osiejuk, jeśli zasłonisz mu oczy, masz człowieka szczęśliwego, jeśli mu zasłonisz usta, masz już tylko rozpacz.
Oczywiście zdarzyły mu się też role, które mocno mnie zirytowały, na przykład jeżeli grał księży, to byli to zwykle zacięci debile i aż nadto wyraźna była teza, aby odrzucało od Kościoła. Do tego dochodzą kpiny z Ojca Świętego Jana Pawła II w końcowym etapie jego choroby i podobno szczególna niechęć do Polaków. Nie wiem co mu ci Polacy zrobili, ale ich nie lubił. Może do Pana Boga też coś miał? Teraz to już sobie wszystko pewnie wyjaśnili, a my zostajemy ze wspomnieniem wielkiego aktora i jednocześnie człowieka, który nie radził sobie z życiem, a pomocy szukał w alkoholu i narkotykach. Podobno cierpiał na ciężką depresję. I ta depresja w końcu go zabiła. Nie osądzam ani nie potępiam Robina Williamsa, oczywiście pomodliłem się za niego, bo wspomnianych wyżej wzruszeń nigdy mu nie zapomnę, ale nie mogę nic zrobić, gdy na myśl o nim przychodzą mi do głowy słowa z piosenki Muńka Staszczyka o poetach, którzy umierają, składając talent swój na grobach swych nałogów, w biedzie swej, nadzy, nadzy, nadzy. „W samotności i bez miłości Twej” śpiewa Muniek do Boga, ale ja wierzę, że miłosierdzie Boże jest wielkie. I zostawiam sobie te role i wzruszenia. I mój najlepszy film wszech czasów. A mój ulubiony aktor? Nie mam ulubionych aktorów. Ani pisarzy. Ani muzyków.
ks. Andrzej Antoni Klimek
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!