O pięciu latach na znieczuleniu
Od tamtej soboty mija już piąty rok, ale wiemy, że czas płata różne figle i dochodzi czasem do sytuacji, że człowiek kładzie się spać wieczorem, rano wstaje i z przerażeniem widzi, że mijają kolejne miesiące, a ten dzień, kiedy w smoleńskiej mgle rozbił się polski samolot, a 96 osób znajdujących się w środku, wśród nich Lech i Maria Kaczyńscy, zostali rozszarpani na strzępy, będzie nam stał przed oczami jakby to było wczoraj.
Może chodzi o to, że ja zwyczajnie o tym dniu i o tych ludziach nie potrafię zapomnieć, ale też zapomnieć nie chcę. Co więcej, chcę o nich pamiętać w wymiarze, który uważam akurat tu za podstawowy. A więc w wymiarze, który mam ochotę nazywać męczeństwem.
Kiedy dziś słuchamy pełnych oburzenia komentarzy dotyczących politycznych rzekomo źródeł tej tak fatalnie przedłużającej się żałoby, kiedy słyszymy najróżniejszych komentatorów serdecznie ubolewających nad tym, jak to źli, podli i zakłamani ludzie bezwzględnie wykorzystują ból rodzin osób pogrzebanych w podsmoleńskim błocie. Kiedy słuchamy apeli o to, żeby wreszcie już skończyć z rozgrzebywaniem tej tragedii, żeby wreszcie zdmuchnąć świeczki, żeby zabrać te zdjęcia, żeby wrócić do normalnego życia, a sprawy zostawić doświadczonym rosyjskim i polskim prokuratorom, mamy naturalną skłonność do tego, żeby sądzić, że za tym wszystkim kryje się polityka. Zwyczajna polityka. Jak zawsze od lat. I nie tylko za tym, ale za wszystkim. Że nawet jeśli jedni wciąż apelują, by wysprzątać tę krew i wydrapać ten wosk, bo boją się, że i ta krew i ten wosk ich w końcu pochłonie, to drudzy wciąż gadają o kwietniowej tragedii, bo w ten sposób chcą zdobyć kilka dodatkowych punktów w sondażach, a ten sposób - bo to tylko sposób - wydaje się do tego po prostu najlepszy.
Otóż nie mam pewności, jak jest u innych, ale jeśli idzie o mnie i ludzi mi bliskich, jestem pewien, że tu polityka nie ma nic do rzeczy. Gdy idzie o nas, ja po prostu wiem, że ta katastrofa to znak, symbol i doświadczenie, znacznie przekraczające wszystko to, co może nam dać doraźna polityka. To jest właśnie coś na miarę tego opisanego przez Rymkiewicza w „Kinderszenen” wybuchu z okupowanej Warszawy 1944 roku. Napisałem kiedyś tekst o inwazji protestanckiej pobożności i przy tej okazji przypomniał mi się film Gibsona o męce Jezusa i cała ówczesna histeria skierowana pod adresem tego, co i w jaki sposób Gibson pokazał. A więc ten jeden stały argument: po co w ogóle o tym gadać? I to jeszcze w sposób tak nieprzyjemny? To jest właśnie ten sam wymiar. Nie polityczny, ale kulturowy.
Mija pięć lat od katastrofy rządowego tupolewa i od śmierci prezydenta Kaczyńskiego. Wszystko, co się stało przez ten czas, każe mi mieć pewność, że ta śmierć i to męczeństwo nie było wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale że za nimi stała czyjaś najpodlejsza myśl. Ale też wszystko, co się przez te lata dzieje, każe mi się obawiać, że jest możliwe, że nigdy już się nie dowiem, czy moje podejrzenia są słuszne, czy nie, i że już do końca moich dni, będę skazany na kłamstwa i pomówienia. I jest mi z tego powodu bardzo źle. Natomiast jest coś znacznie ważniejszego niż to, czy przyczyny tej katastrofy zostaną wyjaśnione. Myślę, że z pewnego punktu widzenia, dla mnie i dla wielu ludzi, których znam, najważniejsze pozostaną i tak już tylko te ostatnie sekundy przed ostatecznym końcem tego lotu, myśli i słowa ludzi zgromadzonych w tym jednym, tragicznym miejscu, ten strach, ten ból, ta bezradność i wreszcie ta krew i to cierpienie. Ta - wspomnijmy choćby ciało Przemysława Gosiewskiego - niewyobrażalna rzeź. Ten znak, ten symbol, ten głos umęczonej Ojczyzny.
Tak więc, to cośmy otrzymali, widzę jako karę i jako dar. I, przepraszam bardzo, ale jeśli dziś zaczyna się coś po tamtej stronie ruszać i ci, co dotychczas patrzyli na mnie z wykrzywionymi w pogardzie wargami, zaczynają coś przebąkiwać o tym, że są wciąż między nami niewyrównane rachunki i przykre zaszłości, to ja ani drgnę, bo pamiętam, gdy te szczątki wołały o sprawiedliwość, oni sami, albo przepraszali po rosyjsku rosyjskie państwo, albo organizowali wesołe koncerty, podczas których polscy artyści przebrani za sowieckich żołnierzy z czerwonymi gwiazdami, śpiewali również po rosyjsku rosyjskie piosenki, a zapełniony do ostatniego miejsca amfiteatr na te pląsy reagował żywo i z sympatią, i tego już nigdy nie zmieni nic.
„Bo coś się tu dzieje, a pan nie wie, co. Czyż nie, panie Jones?”
Krzysztof Osiejuk
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!