TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 05 Września 2025, 19:17
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Dzień bez końca

Dzień bez końca

To nie był łatwy dzień. Na początku kapłaństwa wszystko jest nowe. Dzień rozpocząłem o godzinie 6.30 Mszą Świętą u sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jakiś mężczyzna, który omijał mnie na ulicy i zaczął wyzywać od najgorszych. Pamiętam wyraz jego twarzy, na której rysowała się wielka, wręcz demoniczna złość. Błogosławiłem Go w sercu! Pomyślałem, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Poszedłem dalej!

Odprawiłem Mszę Świętą i później czekał mnie obchód całego szpitala. Byłem zdziwiony i mile zaskoczony, jak wiele osób chciało ze mną rozmawiać, spowiadać się i modlić. Jednak spotkałem się też z obojętnością i wielką niechęcią. Skończyłem obchód. Zadowolony z siebie odjeżdżałem do domu. Będąc już w połowie drogi otrzymałem wezwanie. Pojechałem, bo przecież to bardzo cenne, że ludzie myślą, by przed śmiercią pojednać się z Bogiem! Ucieszyłem się, że to dla nich ważne. Jednak ten dzień był męczący. Wychodziłem i wracałem do szpitala kilkakrotnie. I tak krążyłem po kaliskich ulicach. W pewnym momencie samochód, jakby tego wszystkiego było mało, odmówił posłuszeństwa. Co jeszcze spotka mnie tego dnia, pomyślałem?! Wieczorna Msza Święta w szpitalu i dzień miał się skończyć. Chcąc już zamknąć kaplicę zauważyłem, że modlą się w niej jeszcze dwie osoby. Było mi niezręcznie im przerywać, cierpliwie czekałem. Trwało to i trwało…

Tak zwyczajnie po ludzku, miałem już dosyć tego dnia i chciałem odpocząć. Czekając, aż skończą zauważyłem, że siedząca tam kobieta płacze, a będący obok niej mężczyzna trzyma ją za rękę i pociesza. Nietrudno było się domyśleć, że przeżywają coś bardzo trudnego. Rozpoczęła się rozmowa. Ich syn, Mateusz wracając ze szkoły do domu uległ wypadkowi. Kierowca jechał z otwartymi drzwiami. Gwałtownie zahamował i siedemnastoletni wówczas chłopiec wypadł na ulicę. Tak jak zawsze w takich sytuacjach dziesiątki patrzących się gapiów, krew, panika, karetka na sygnale. Słuchając tej wstrząsającej historii, przypomniały mi się słowa Viktora Frankla, austriackiego psychiatry i psychoterapeuty, człowieka, który przeżył Auschwitz. W jednej ze swoich książek napisał, że cierpienie jest jak ulatniający się w zamkniętym pomieszczeniu gaz. Nie ma miejsca, do którego by nie dotarł. Wypełnia wszystko. Kaplica szpitalna wypełniła się cierpieniem. Łzy matki, przeradzające się w spazm bólu. Roztrzęsione dłonie ojca, który zdaje sobie coraz bardziej sprawę, że jego jedyny syn odchodzi. Bezradność, beznadzieja sytuacji mieszała się z nadzieją, że wydarzy się cud. Z jednej strony słowa lekarzy, że należy spodziewać się wszystkiego, a z drugiej słowa najszczerszej modlitwy. I siedzący obok młody, niedoświadczony ksiądz. Myślałem wtedy, patrząc na krzyż w ołtarzu o Jezusie zmiażdżonym cierpieniem. I wołałem tak, jak i biedni ludzie: Boże, gdzie jesteś? Pomóż! Zostałem z nimi jeszcze długo tej nocy, ale nie tylko. Bóg chciał bym towarzyszył im w drodze… w drodze dokąd? Tego nikt jeszcze nie wiedział…

Ta noc pozostanie na zawsze w moim kapłańskim sercu. Są takie chwile, w których nic nie możesz zrobić. W których żadne wypowiedziane słowo nie jest adekwatne do tego, co widzisz i czujesz. Mimo to miałem w sobie takie wewnętrzne poczucie, że muszę być blisko nich. Każdego dnia byłem na oddziale intensywnej terapii. Mateusz podłączony był do aparatury. Budził się. Widział mnie. Jednak nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. On patrzył swoimi przerażonymi oczami i ja z niemniejszym strachem, jak tylko potrafiłem dodawałem mu otuchy. Mateusz miał umrzeć. W pewnym momencie wkradło się zakażenie. Rodzice otrzymali wiadomość, że ich dziecko tego nie przeżyje. W dniu jego 18 urodzin odprawiłem w kaplicy, z udziałem najbliższej rodziny Eucharystię. My na dole, a Mateusz, ,,dzielny wojownik’’, kilka pięter wyżej. Przeżył. Było to dla mnie niezwykle wzruszające doświadczenie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, mocny silny głos Mateusza, kiedy zobaczyłem go bez tej całej aparatury podtrzymującej życie. Nie mogłem się napatrzeć, kiedy zaczął na jego twarzy pojawiać się delikatny, nieśmiały uśmiech… bezcenne. 

To był dzień, który owszem już dawno się zakończył. Ale ciągle, gdzieś we mnie trwa…

ks. Michał Włodarski

 

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!