W pogoni za chimerą
„– Dowiodę, że Atlantyda istnieje!”, krzyczy Milo Tchatch, bohater animacji dobrze znanej przedstawicielom mojego pokolenia. Ale tej „Chimery” pewnie nie czytał. Chyba że od ogona do pyska... zaraz, co?
Po raz kolejny odkrywam, że mimo mojego stetryczenia umysłowego na tym świecie są jeszcze rzeczy skłonne mnie zadziwić. Taka chimera chociażby. Mityczny stwór? Organizm sklejony z różnych komórek pod względem genetycznym? Dziecko spędzające rodzicom sen z pozornie niewiernych powiek? Tak, tak i jeszcze raz tak – trzykrotność godna „głosu Polski” albo innego rozrywkowego „mamtalentu”. Niespodzianka, ale dzisiaj zamiast trójcy będzie kwartet. Bo tak się składa, że mianem „Chimery” określano również elitarne czasopismo poświęcone najwyższej sztuce przełomu XIX i XX wieku. Secesja, symbolizm, modernizm to nie tylko ekstatyczny „Pocałunek” Klimta na urwisku – jednak trudno sobie wyobrazić austriackie art nouveau bez niego, co? Wszak oprócz van Gogha i Wyspiańskiego, który na marginesie wcale się przecież o tytuł secesjonisty nie prosił, istnieją jeszcze inni twórcy, jacy zostawili potomnym pokaźny artystyczny spadek. Czasem warto przetrzepać tak zapomniane opasłe wolumińska, jak i odkurzyć suchotnicze tomiki grubości zapałek. Podczas zabawy w archeologa na pewno zobaczymy niejedno. Wracając do głównego wątku wynurzeń, napomknę tylko, że koniec wieku (znany również pod francuskim hasłem fin de siècle) wcale nie musi się ograniczać tylko do dziewiętnastego stulecia. Wręcz odwrotnie, dla nas, mierzących się z wyzwaniami upartej „nowej rzeczywistości”, sytuacja wcale tak daleka od nałogowego dekadenckiego smęcenia nie jest. Do rzeczy! Chimera, chimera... ta pierwotna – to szkaradne dziadostwo. Żarłoczna lwia gęba na kozich nóżkach ze żmijowym chwostem zamiast ogona. Mityczny rekwizyt do straszenia dzieci (ani mi się ważcie). Ale to też dziwactwo, wytwór bujnej wyobraźni, jakaś tajemnica... może złudzenie? Człowiek żyjący w świecie, który się kończy, pewnie też wyobraża sobie niemało. Może również karmi się jakimiś dziwnie kojącymi obrazami – w końcu nikt nie chce dobrowolnie zwariować. Jest jeszcze jedna rzecz. Chimera może tak samo nawiązywać do średniowiecznej architektury. Mamy więc dekoracyjnego trolla, gryfa stojącego na straży poetyczno-graficznego majątku. Zajrzyjmy do środka. I okładki, i artystyczne przerywniki, i inicjały, i inne grafiki zaprojektowano specjalnie z myślą o konkretnych fragmentach literackich utworów. Nie ma mowy o kopiowaniu czy wklejaniu przypadkowych zdjęć na licencji. Na kartach „Chimery” widniały prace Józefa Mehoffera, Franciszka Siedleckiego oraz Edwarda Okunia, którego szkice i płótna dla mnie są po prostu obłędne. Bezkrytycznie i niepoprawnie. No, prawie...
Nic dziwnego, że wyrafinowane literackie czasopismo miało charakter opiniotwórczy – wyznaczało nowe wzorce estetyczne. Stanowiło dzieło sztuki, łączące inne dzieła w sobie; nie tylko polskich artystów. Nakład periodyku był niewielki (czego można było się spodziewać w kwestii rarytasu). A czyją twórczość w nim zamieszczano? W „Chimerze” publikowano teksty Żeromskiego, Leśmiana, Reymonta, Kasprowicza... podobno jeden numer kosztował tyle, co kilkudniowe wynagrodzenie przeciętnego robotnika. Nie każdy mógł sobie pozwolić na taką przyjemność, przez co „Chimera” zbierała sporo krytycznych głosów. Trzeba sobie jednak powiedzieć, że właśnie przez wzgląd na swoją niedostępność mogła przeciwstawiać się kulturze masowej. Stanisław Przesmycki, redaktor „Chimery”, dbał o szczegóły do tego stopnia, że sprowadzał nawet specjalne kroje czcionek ze Stanów Zjednoczonych, by zapewnić czasopismu niepowtarzalną oprawę. Nie mnie to oceniać, ale udało mu się. Periodyk uchodzi dzisiaj za najważniejsze literacko-artystyczne czasopismo Młodej Polski. Nie wiedziałabym tego, gdyby nie pani doktor Rozalia Wojkiewicz, która pomogła mi odkryć, że pewne struny mojej duszy grają w rytm młodopolskich haseł.
Dopiero wkroczyliśmy w nowe tysiąclecie, a jednak zwieszamy głowę tak samo, jak niemy człowiek z końca wieku Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Przekleństw dookoła mamy w opór. Nie sposób ukryć się przed ironią, bo co drugi panujący samozwańczy na YouTube sarka ile wlezie. Ze wzgardą jest to samo, wystarczy wyjść na ulicę ubranym nie tak, jak ktoś by chciał, co nie znaczy, że w zaciszu własnego domu nikt nie zastawił na nas manipulacyjnej pułapki. Nawet podczas oglądania informacyjnego pasma dowiemy się kto i dlaczego napisał tak a tak i że to nieładnie, że babcia nie byłaby dumna. Litości! O co możemy powalczyć, zamiast poddawać się rezygnacji albo rozpaczy? A przydałby nam się jakiś okrzyk w odmętach tej przygnębiającej codzienności, jakieś weselsze wcielenie Eviva l'arte. Z nim na ustach byłoby nam łatwiej utrzymać tarczę „przeciw włóczni złego”. Musimy znaleźć jakąś odskocznię, bez niej możemy nabawić się załamania nerwowego albo depresji. Wiemy już więcej, niż trzeba – w kwestii liczb i wciąż rosnących statystyk ostatnio nawet za często. Ile można? Pora skończyć z nakręcaniem tej sprężyny zanim wszystkich zamęczy, a potem wybije szybę i zrujnuje cały mechanizm. Właśnie dałam popis hipokryzji, zdaję sobie z tego sprawę, ale był przemyślany. Ukłonów nie będzie, bo i na oklaski trzeba sobie czymś zasłużyć.
Archwium „Chimery” nie przetrwało wojennej zawieruchy. Spłonęło podczas powstania warszawskiego. A mimo to zeszyty czasopisma możemy przeglądać do dziś. Zdigitalizowane, poczęstowane szczepionką przeciwko starzeniu, cierpliwie czekają na następne pokolenia odkrywców. I tę Atlantydę pora wydobyć na światło dzienne – przynajmniej, a może w pierwszej kolejności, osobiste.
Oliwia Wachna
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!