TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 08:21
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Umiera Adam rodzi się Albert

Umiera Adam rodzi się Albert

Adam Chmielowski chciał być jak Fra Angelico, znakomity włoski malarz i zakonnik. Ale dopiero kiedy poznał bliżej św. Franciszka z Asyżu narodził się brat Albert, którego znamy.

Jak w dobrym filmie sensacyjnym, Adam Chmielowski właśnie otarł się o śmierć, prawie zupełnie się zatracił w sensie dosłownym, przez jeden niedopałek papierosa, na który się rzucił bez opamiętania, a nieznośne skrupuły nie pozwalały mu się podnieść. Ale udało mu się wyjść z tego zakrętu, bo uwierzył, że Bóg jest miłosierny. Jego skrupuły zakończyły się nagle i bezpowrotnie, choć teolodzy katoliccy twierdzą, że jest to choroba uporczywa i odporna na wszelkie perswazje. Ale okazuje się, że moc Bożego miłosierdzia jest daleko większa.

Porwany przez św. Franciszka
Jak wygląda Adam w tym okresie swojego życia? Tak go charakteryzuje o. Czesław Bogdański, który poznał go już po traumatycznych przeżyciach: „Wysoki, silnie zbudowany, miał rysy twarzy jakby wzięte z jakiegoś bardzo starego obrazu. Krótko przystrzyżona broda i wąsy zdawały się dodawać mu nieco surowości, lecz wrażenie to znikało natychmiast, gdyś spojrzał w jego oczy spokojne, łagodne i jak niebo błękitne. Zachowanie się jego było wprost zniewalające, pełne przedziwnej słodyczy i ujmującej prostoty. (...) Serce miał złote i dlatego wszelkie rodzaje ludzkiej niedoli odczuwał z subtelnością przedziwną”.
Ta dobra przemiana, czy może uzdrowienie chorej duszy, zaowocowało wzmożoną twórczością artystyczną. Adam znowu maluje i powstaje w tym okresie przynajmniej 10 obrazów i 13 akwarel (tyle się zachowało). Nie są to już cmentarze, jak to się trafiało Adamowi, ale głównie pejzaże podolskie i portrety rodzinne.
To właśnie w tym okresie zagląda często do biblioteczki księdza Pogorzelskiego i tam znajduje Regułę św. Franciszka. Można powiedzieć, że zakochuje się w Biedaczynie z Asyżu i wkrótce zostaje przyjęty do Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego. Mało tego, podczas swoich ciągłych wędrówek po Podolu prowadzi, powiedzielibyśmy dzisiaj, wielką kampanię na rzecz Trzeciego Zakonu. Ponieważ często zatrzymywał się na plebaniach, gdzie odnawiał stare obrazy, wypytywał o istnienie w danej parafii Trzeciego Zakonu, zachęcał do ożywienia jego działalności, jeśli był, ale działał niemrawo i proponował jego powstanie tam, gdzie go jeszcze nie było. Pewnie właśnie ta działalność, choć był zaledwie wędrownym malarzem, sprawiła, że władze carskie uznały go za osobę niebezpieczną i niepożądaną i pod groźbą zesłania na Syberię, zmuszają Adama Chmielowskiego do wyjazdu z Podola.

Powrót do Krakowa
Jesienią 1884 roku wraca Adam Chmielowski do Krakowa, bo to miejsce wydawało mu się najbezpieczniejszym schronieniem, ponieważ polskość nie była tu gnębiona tak mocno, jak w zaborze rosyjskim. Tutaj miał też Adam przyjaciół malarzy i można powiedzieć, że ciągle należał do krakowskiej arystokracji. Rzeczywiście odnowił stare przyjaźnie, wynajął mieszkanie i urządził w nim pracownię malarską, ale... coś się zmieniło w jego postrzeganiu choćby tego, co widział w Krakowie. Nie mógł już patrzeć bezczynnie na całe mnóstwo młodych ludzi, którzy z biedy znaleźli się na ulicy i byli na równi pochyłej, aby stać się złodziejami, a w najlepszym wypadku żebrakami. Jednego z nich od razu przygarnia w swoim mieszkaniu, jest to jednooki Wicek, któremu Adam Chmielowski daje oprócz dachu nad głową również swoistą pracę w charakterze pomocy domowej, a przede wszystkim olbrzymią dawkę zaufania, bo jak inaczej nazwać powierzenie mu kluczy od domu i obowiązku robienia zakupów. Zresztą, ku niezadowoleniu sąsiadów, takich lokatorów wziętych z ulicy zaczyna przybywać. Adam, owszem maluje obrazy i próbuje je sprzedać, bo przecież z czegoś musi utrzymywać siebie i tych którym stara się pomóc, ale jego serce, najwyraźniej przepojone duchem franciszkańskim, coraz bardziej skłania się ku biednym. W roku 1885 organizuje pierwszą Wigilię dla ubogich i bezdomnych. Ponieważ nie ma swojego lokalu, wykorzystuje starą ruderę koło kościoła św. Floriana i w skromnych warunkach gości kilkunastu biedaków, którzy być może po raz pierwszy w życiu przeżyli prawdziwą Wigilię. Mimo zaangażowania w pomoc ubogim Adam ciągle uczestniczy w życiu kręgów artystycznych. I to właśnie po jednej z imprez, w której uczestniczył z innymi malarzami, po raz pierwszy trafi do słynnej „Ogrzewalni” na Kazimierzu.

„Ja ich tak nie zostawię”
Ogrzewalnia to było miejsce zorganizowane przez prezydenta Krakowa Józefa Dietla i funkcjonowała od 1870 roku w porze zimowej. Późniejszy prezydent Feliks Szlachtowski otworzył dwie ogrzewalnie, męską i żeńską. Pewnie chodziło o jakąś formę uspokojenia sumienia włodarzy miasta, bo oprócz rozpalonego pieca i kilku ław „zbitych z gołych desek, bez garści słomy” nic innego tam nie było, jedynie stróż miejski miał czuwać nad porządkiem. Było to osławione miejsce zbiorowiska największej nędzy w Krakowie. I właśnie najprawdopodobniej po balu karnawałowym w pałacu „Pod Baranami” w styczniu bądź w lutym 1887 roku Adam Chmielowski w towarzystwie hrabiego Ludwika Dębickiego i hrabiego Wodzickiego miał się udać do „Ogrzewalni”, aby naocznie się przekonać, czy krążące po mieście wiadomości o okropnościach, jakie mają tam miejsce, są uzasadnione. O tej pierwszej wizycie Adam Chmielowski opowiedział o. Bogdalskiemu, który tak to opisał: „Pewnego dnia po raucie „Pod Baranami” u hrabiny Adamowej Potockiej wyszedł z hr. Wodzickim i jeszcze jednym z panów, którego nazwiska już nie pomnę i zwrócili się w stronę plant. Po drodze rozmawiali o nowej ogrzewalni, którą miasto Kraków urządziło dla bezdomnych nędzarzy. Jaką była ta ogrzewalnia? Jakie jej urządzenie? Tego żaden z nich nie wiedział, więc wpadł im pomysł do głowy, pójść i zobaczyć tę ogrzewalnię miejską. Było już dobrze po północy, gdy weszli do tego przytuliska nędzarzy. Wpuścił ich stróż miejski, będący dozorcą tej ogrzewalni, lecz wpuścił nie bardzo chętnie. Dopiero otrzymany napiwek rozchmurzył nieco jegomościa. Gdy weszli do sali, w której pokotem leżeli obok siebie mężczyźni i kobiety, młodzież i dziewczęta, uderzyła ich przede wszystkim zaducha tak wstrętna, że aż im dech zaparło. Migotliwy blask nocnej latarki tak mało dawał światła, że na razie niczego dojrzeć nie mogli. Dopiero gdy oko oswoiło się z tym półmrokiem, zobaczyli sceny, jakby żywcem wyjęte z dantejskiego piekła. Ohydna orgia pijacka i stokroć ohydniejsza orgia rozpusty po ciemnych kątach sali święciła tu swoje tryumfy. Na widok przybyłych posypały się z różnych kątów szydercze przezwiska, przekleństwa i wyuzdane dowcipy. Wobec tego nie pozostawało im jak tylko uciec z tego miejsca ohydy i występku. Gdy wyszli i z oburzeniem zapytali sługę miejskiego: jak może pozwalać na coś podobnego? Rzekł im: tożsamość mię zabili, gdybym im przeszkadzał! I miał rację. Dla tych wyrodków powagą i autorytetem nie mógł być pachołek miejski, któremu łatwo daliby radę. Innego tu trzeba dozoru, innej moralnej powagi”.
Najprawdopodobniej właśnie wtedy w sercu, a może w duszy Chmielowskiego, coś się zapaliło, jakaś iskra Boża, która już nigdy nie zgasła. Chęć poświęcenia się tym biednym ludziom, aby im pomóc odkryć, że w nich też jest podobieństwo i obraz Boga. Jednakże piszę „najprawdopodobniej”, ponieważ Adam tego nikomu nie powiedział. Chociaż już wtedy, gdy z towarzyszami opuszczał to miejsce, które wydawało się piekłem, był najbardziej wstrząśnięty i miał powtarzać te słowa: „Ja ich tak nie zostawię”.

A jednak habit
Pamiętamy, że kiedy wstępował do jezuitów Adam Chmielowski z pewną dozą ironii wypowiadał się o „sukience” zakonnej. Jednak kiedy 25 sierpnia 1887 roku w kaplicy loretańskiej ojców kapucynów przyjął habit III Zakonu św. Franciszka i zniknął ze świata jako Adam Chmielowski, aby stać się bratem Albertem i bratem wszystkich nędzarzy, wiedział, że habit może być pomocny, że „habit zakonny może choć w części trzymać na wodzy nieokiełznane instynkta i namiętności ludzkie”. W pisanym dwa lata później liście do kardynała Dunajewskiego wyjaśni: „Tylko katolicki zakon, którego członkowie posiadaliby odpowiednie uzdolnienia, a z czysto nadnaturalnych pobudek przez śluby zakonne wyrzekliby się wszystkiego co ziemskie, że tacy tylko wyłącznie stanowiliby dostateczną siłę do tak ciężkiego społecznego zadania”. Szary i skromny habit był najlepszy, aby nie razić pośród skrajnej biedy. Bo to właśnie działalność wśród biednych, zresztą już podjęta, była głównym celem brata Alberta. Być może również dlatego zapisze się również w styczniu następnego roku do Konferencji św. Jana Kantego Towarzystwa św. Wincentego a Paulo, która był stowarzyszeniem dobroczynnym. Widać, że zaradzenie problemowi strasznej nędzy było jego głównym celem, choć w tamtych latach brat Albert nie przestał jeszcze malować.
25 sierpnia 1888 roku brat Albert składa śluby zakonne na ręce kardynała Dunajewskiego i prawdopodobnie już wówczas jest wokół niego mała grupa pierwszych pomocników, ponieważ podpisana z magistratem Krakowa umowa z 1 listopada 1888 roku mówi: „Brat Albert zobowiązuje się w dzień i w nocy w lokalu ogrzewalni miejskiej sam lub jeden z jego towarzyszy stale przebywać”. Jakie były obowiązki brata Alberta w ogrzewalni? Przebywać w niej dniem i nocą, żywić i ubierać ubogich, starać się dla nich o pracę, opał, światło, remontować lokal, naprawiać sprzęty, urządzić kuchnię, kupić konia i wózek i kwestować na rzecz ubogich. Miał się zająć również ogrzewalnią kobiecą. Oczywiście nie otrzymywał żadnego wynagrodzenia (zrzekł się), a ewentualne nadwyżki z kwesty miał zwracać do magistratu i cały czas pozostawał pod kontrolą urzędu. Całkowicie zdani byli na pomoc od innych ludzi, czyli po prostu na Opatrzność Bożą.
Karol Wojtyła w jednej z homilii wygłoszonych w 1967 roku, tak powiedział o tym okresie życia brata Alberta: „Umiera artysta, rodzi się sługa ubogich. Znajdują go jego właśni przyjaciele po pędzlu, ludzie wysokiej kultury w takim miejscu w Krakowie, w którym szukało się tylko ludzi upadłych, w takim miejscu, o którym wówczas nie pamiętano, nikt z porządnego towarzystwa tam nie chodził, nie trafiał, bo tam trafiały tylko największe wyrzutki społeczne, tam zaprowadziła Adama Chmielowskiego ręka Boża. I tu powiedział mu Bóg: biegaczu, to jest twoja droga”.

tekst ks. Andrzej Antoni Klimek

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!