TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 19 Kwietnia 2024, 06:28
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Największa przygoda mojego życia

Największa przygoda mojego życia

Nigdy nie marzyłam o tym, żeby pracować w katolickim czasopiśmie. Nigdy nawet nie myślałam o tym, żeby zostać dziennikarką czy reporterką. No bo niby jakim cudem nieśmiała i zamknięta w sobie osoba ma pracować w zawodzie, który wymaga odwagi, otwartości, a czasami bezczelności i uporu?
Rok po maturze trafiłam do lokalnego tygodnika w swoim małym miasteczku. Tam szefowa uczyła mnie stawiać pierwsze kroki dziennikarskie i fotoreporterskie (jak robić zdjęcia, selekcjonować informacje i pisać teksty). Po dwóch latach przypadkiem wywiązała się rozmowa między naczelną a redaktorem „Opiekuna” z propozycją współpracy od czasu do czasu. Moim pierwszym zleceniem był wywiad z Krzysztofem Kolbergerem (dzisiaj już świętej pamięci, a wówczas poważnie chorym) podczas Dni Papieskich w pleszewskiej farze (to był rok 2008). To był mój pierwszy krok w zupełnie nieznanym kierunku. Od spraw małego miasteczka (dziurawe drogi, kłótnie radnych, pomysły przedsiębiorców, drobne afery kryminalne i finansowe) do rozmowy ze znanym w całej Polsce (i nie tylko) aktorem i Mistrzem Słowa. Nie potrafię opisać emocji towarzyszących mi w tamtym momencie. W mojej głowie migał tylko jeden komunikat: „Uciekaj!” i pojawiały się różne pomysły na wymówki. Przemogłam się jednak, a dosłownie dziesięć minut rozmowy z Kolbergerem były niemal mistyczną chwilą w moim życiu. Biła od niego niesamowita i niespotykana łagodność, pokora, a jednocześnie pewność siebie i profesjonalizm w tym, co się kocha.
Nowe szanse
Niedługo potem okazało się, że moje zamiłowania do tematów kulturalnych, społecznych i historycznych oraz niechęć do podejmowania tematów aferowych i sensacyjnych nie spełniają oczekiwań szefów koncernu, który kupił nasz tygodnik. Zostałam zwolniona. Przez trzy miesiące bezskutecznie szukałam pracy w różnych miejscach, łącznie ze sklepami i marketami. Tymczasem przyjaciel namawiał mnie, żebym spróbowała swoich sił w „Opiekunie”, bo szukają kogoś do pomocy przy korekcie. Niedawno skończyłam licencjat z filologii polskiej i wydawało się to dobrym pomysłem. Zaczęło się od pracy raz na dwa tygodnie podczas tzw. „składu”, czyli dnia wysyłki numeru do drukarni, kiedy wszystko trzeba sprawdzić i przygotować do druku. Od początku zostałam poinformowana, że nie ma dla mnie wolnego etatu i żebym nie robiła sobie nadziei. Jednak perspektywa innej pracy nadal się nie pojawiała, więc przyjmowałam każde zlecenie w dwutygodniku, który miał zwiększyć swoją objętość i format. Pojawiła się zatem potrzeba pomocy przy pisaniu artykułów, a potem także (ilość stron podwoiła się) przy graficznym układaniu każdej strony w programie komputerowym. Z czasem ksiądz redaktor Andrzej Klimek wywalczył dla mnie pół etatu (szczere i serdeczne podziękowania dla ówczesnego ordynariusza, ks. bpa Stanisława Napierały), a niecały rok później cały (również wtedy redakcja zmieniła swoją siedzibę i cały sprzęt). Mogłam pracować w warunkach godnych poziomu europejskich czy amerykańskich metropolii. Wiadomo jednak, że to nie komputery, aparaty fotograficzne i programy są najważniejsze, ale ludzie, którzy stworzyli mi nowe szanse, a z czasem stali się nie tylko nauczycielami (w końcu byłam najmłodsza w zespole), ale także przyjaciółmi.
Poza granice
Praca w „Opiekunie” otworzyła na oścież okna moich horyzontów. Spotkałam współpracowników, którzy zachęcali do rozwoju, podejmowania nowych wyzwań, z entuzjazmem przyjmowali pomysły i oczekiwali ciągłej aktywności. Praca korektorki była bardzo trudna i wymagająca. Często nawet przy wielokrotnym sprawdzaniu tego samego tekstu po wydruku ktoś dostrzegał literówkę czy powtórzony przyimek. W tym przypadku moja świetna pamięć przeszkadzała (choć przy wywiadach i innych artykułach pomagała). Podświadomie czasem czytałam całe słowa, zamiast sprawdzać pojedyncze literki. Dzień przywiezienia „Opiekuna” z drukarni zawsze był dla mnie najbardziej stresujący. Wiedziałam, że mogę się spodziewać co najmniej jednej, maleńkiej „porażki”. Choć wiem, że większość osób i tak czyta frazami, to jednak korekta ma przecież za zadanie dążyć do doskonałości. Natomiast praca pisarska dawała niesamowite możliwości. W poprzedniej pracy nigdy nie przyszłoby mi do głowy umówić się na wywiad ze znanym w całej Polsce lekarzem ze Śląska czy muzykiem z Tarnobrzegu. Nigdy też nie przyszłoby mi do głowy, że dane mi będzie uczestniczyć w beatyfikacji i kanonizacji Jana Pawła II, a w sumie aż trzy razy być we Włoszech (nie tylko w Rzymie). Były to moje pierwsze pobyty za granicą. Wyprawy te oznaczały nie tylko Msze Święte w wyjątkowych miejscach (Asyż, Padwa, Monte San Angelo, San Giovanni Rotondo czy Monte Cassino), ale także ekstremalne przeżycia, jak choćby spanie na watykańskim chodniku w nocy przed uroczystościami papieskimi, czy zawracanie autobusem nad przepaścią. Ponadto trzeba wspomnieć nie tylko fantastyczne widoki, ale też wielu sympatycznych, życzliwych ludzi. Każda kolejna rozmowa dodawała mi dziennikarskiej odwagi i otwartości. W ferworze kolejnych wydarzeń uczyłam się fotografować, łapać w kadrze najważniejsze chwile i szukać najlepszych ujęć. To była nie tylko nauka, ale także doskonała zabawa i niezwykle satysfakcjonująca droga rozwoju. Mimo, że „Opiekun” jest pismem diecezjalnym, granice diecezji nie stanowią dla niego żadnych barier, w przeciwieństwie do powiatowego tygodnika, dla którego te granice jednak są jasno określone. To dlatego, że Kościół, choć w zarysie podzielony na pewne struktury, jest tak naprawdę jedną wielką wspólnotą i wszystko to, co ważne, jest także wspólne i zawsze aktualne, jak choćby misje w Afryce, na których zależy mieszkańcom wioski pod Kaliszem. Ta przygoda pozwoliła mi poczuć jedność całego Kościoła. Pozwoliła też poznać bardzo dobrze ten diecezjalny Kościół, jego świątynie, zgromadzenia zakonne i jego wiernych.
Dużo więcej niż praca
Śmiało mogę powiedzieć, że dzięki pracy w „Opiekunie” moja wiara zyskała wiele na świadomości. Teoretycznie od dziecka chodziłam co niedzielę do kościoła, a moi rodzice starali się na co dzień żyć Ewangelią, jednak nie do końca wiedziałam nawet, co to jest diecezja czy dekanat, nie mówiąc już o bogactwie wspólnot, katolickich czasopism, chrześcijańskich festiwali czy mnogości różnych sanktuariów. Nie mówię oczywiście, że bez tego nie można być pełnowartościowym chrześcijaninem, w końcu Ojcowie Pustyni i różni święci tego nie mieli, a jednak cieszą się oglądaniem Boga w niebie. Jednak moja wiara zdecydowanie rozwinęła się i zyskała wiele nowych barw i odcieni. Nie chodzi mi tylko o różne wydarzenia, na których można było słuchać ciekawych i mądrych konferencji, ale także każdy artykuł, który wymagał przygotowania, czytania, szukania lub rozmowy z ogólnopolskim autorytetem w danej dziedzinie (jak choćby ks. Marek Dziewiecki). Ta praca uświadomiła mi, że wiara to nie tylko teologia i religia, ale także wartości chrześcijańskie, którymi żyje się na co dzień. Wśród nich ludzkie życie jako największa wartość. Kolejnym „efektem ubocznym” tego czasu było zbliżenie i zaprzyjaźnienie się z wieloma świętymi, odkrycie młodych ludzi żyjących wiarą (kapucyńskie Spotkania Młodych w Wołczynie, pielgrzymki, które znałam wcześniej od strony uczestnika) oraz bogactwa rekolekcji. Może teraz wielu z Was czyta to z politowaniem, bo przecież wszyscy, którzy regularnie zaglądają do „Opiekuna”, mają świadomość bogactwa Kościoła i chrześcijańskiej wiary. Jednak Pan Bóg tak poukładał moje życie, że zamiast zacząć od edukowania mnie, od razu rzucił na głębokie wody nauki poprzez współtworzenie tak ambitnego czasopisma. Oczywiście nie obyło się przy tym bez błędów, które potem trzeba było prostować lub po prostu ze wstydem przyznać się, że „zawaliłam sprawę” i przyjąć reprymendę szefa. Z mojej pracy czerpałam więc bardzo wiele dla życia duchowego i z czasem zaczęłam robić to coraz bardziej świadomie, mając możliwość wybierania tego, co mnie najbardziej pociągało. W pewnym momencie zaczęła się jednak pojawiać niepewność - choćby czy mogę przystąpić do Komunii podczas Mszy św. „obsługiwanej” przeze mnie medialnie? Przecież bardziej skupiam się na szukaniu ujęć i przygotowywaniu materiałów niż na słuchaniu słowa Bożego i przebiegu liturgii. Wtedy z pomocą przyszli zaprzyjaźnieni kapłani, którzy podpowiedzieli mi, że taka praca może być również sposobem na modlitwę, jeśli taką będę miała intencję. Uświadomili mi też, że tworząc artykuły, szerzę tak naprawdę Dobrą Nowinę, czyli w pewnym sensie ewangelizuję. To ci dopiero niespodzianka!
Przez cały czas mojej pracy w diecezjalnym dwutygodniku podstawową ekipę pracującą w redakcji tworzyły trzy kobiety (nie licząc mnie) i szef (ks. Andrzej Klimek). Choć każda z nas ma zupełnie inny charaktery, inne poglądy, inne zaawansowanie na drodze wiary i sposób jej pojmowania, to jednak przez te 9 lat dotarłyśmy się i wiele od siebie wzajemnie nauczyłyśmy. Możecie też wierzyć lub nie, ale obok rozmów o fryzurach, kosmetykach, podróżach i książkach (w końcu jesteśmy kobietami) toczyły się w redakcji także długie rozmowy o najbardziej kontrowersyjnych kwestiach związanych z wiarą czy najtrudniejszych aspektach życia (aborcja, eutanazja, in vitro, adopcja, związki niesakramentalne w Kościele, kult relikwii, wczesna I Komunia Święta, transplantacje, choroby nowotworowe, sekty, uzależnienia i wiele innych). Niektóre znalazły swoje odzwierciedlenie w materiałach prasowych i reportażach.

***
Przyszedł taki moment, że zrezygnowałam z pracy w „Opiekunie”. Tak ułożyło się życie rodzinne, pojawiły się perspektywy pracy w domu z możliwością połączenia z opieką nad babcią. Nie była to łatwa decyzja, choć nigdy jej nie żałowałam. Nie pożegnałam się jednak z „Opiekunem” na zawsze. Co jakiś czas pojawiają się prośby o artykuły, które pozwalają na utrzymanie kontraktu z Czytelnikami.
Mam przy tym pewność, że gdyby nie przygoda z „Opiekunem”, nie byłabym tą osobą, którą dzisiaj jestem; nie miałabym tego niezwykłego skarbca doświadczeń (szczególnie duchowych), otwartości i wielu umiejętności, wsparcia w trudnościach i umiejętności szukania pomocy, a ponadto kilku wspaniałych przyjaciół.
Anika Nawrocka

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!