TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 20:14
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jasna i ta druga strona księży(ca)

Jasna i ta druga strona księży(ca) nr 240

Mateusz nerwowo spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina szesnasta. Jeżeli nie natrafi na jakieś problemy na drodze, wróci do swojej parafii godzinę przed Mszą Świętą. Teoretycznie miał więc czas, aby wejść do kościoła franciszkanów, gdzie był stały konfesjonał i rozpocząć Adwent i nowy rok liturgiczny, jak Pan Bóg przykazał, czyli od spowiedzi. Co prawda spowiadał się ostatnio nieco ponad tydzień temu podczas rekolekcji kapłańskich i nic takiego mu się nie przytrafiło, co zrywałoby jego przyjaźń z Bogiem, żadnego grzechu ciężkiego nie mógł sobie przypomnieć, a jednak nie czuł się lekko na duszy i sam nie potrafił powiedzieć dlaczego. Zwykle, w takich sytuacjach, miał dwa sposoby, aby duszę od ciężaru uwolnić: albo długa adoracja, albo spowiedź. Na długą adorację nie miał w tym momencie czasu, zwłaszcza że Pan Bóg nie zadowalał się w jego przypadku jakąś skromną godzinką, przynajmniej w tym roku. Ostatnio, kiedy duchowo czuł się podle, siedział przed Najświętszym Sakramentem chyba ze cztery godziny. Tak, siedział, bo klęczał może z pół godziny i tak go zaczęły boleć kolana, że nie mógł dłużej wytrzymać. Więc siedział. Najpierw próbował modlitwy sercem, wymawiając wielokrotnie słowa „Jezu Chryste, bądź miłościw mnie grzesznemu”, ale najwyraźniej serce miał zbyt oschłe, bo nic mu z tego nie wychodziło. Potem milczał, potem odmówił pół brewiarza, potem Różaniec, potem Koronkę i znowu milczał. A potem już tylko siedział i gapił się w Pana Jezusa. Czas mu się dłużył niemiłosiernie, chwilami jakieś durne myśli przychodzily mu do głowy, ale się nie poddawał. Postanowił siedzieć tam tak długo, aż Pan Bóg go „odciąży”. Przypomniało mu się, jak w Biblii Jakub zmagał się z Aniołem, a tym Aniołem okazał się sam Bóg. On się nie zmagał z Panem Bogiem, ale chciał na Nim „wymóc” uwolnienie od duchowego ciężaru. Co jakiś czas ktoś zaglądał do kaplicy adoracji, ale Mateusz próbował choćby na tyle się skupić, aby nie interesować się, kto to był. Później się okazało, że to byli starsi ministranci, którzy szukali go, żeby poszedł z nimi pograć w piłkę. Kiedy zobaczyli, że się modli postanowili poczekać. Kiedy jego adoracja się przedłużała zaczęli się zakładać, ile jeszcze wytrwa. Obstawiali po pięć złotych, ale Mateusz był w kaplicy tak długo, że nikt nie wygrał. Nikt nie sądził, że będzie się modlił dłużej niż półtorej godziny, podczas gdy faktycznie spędził w kaplicy prawie cztery godziny. Trudno powiedzieć, na ile była to modlitwa, bo na chwilę chyba nawet przysnął, ale trwał przed Panem prawie cztery godziny. Kiedy wreszcie wyszedł, chłopaki powiedzieli mu o swoim zakładzie. Najpierw ich zbeształ, żeby nie uczyli się hazardu od najmłodszych lat, a potem - w związku z tym, że nikt nie wygrał - zasugerował, że może by te piątaki wrzucić do skarbonki z ofiarami na biednych, co też chłopcy natychmiast uczynili. Zauważył też, że patrzyli na niego z nieukrywanym podziwem i jeszcze odchodząc komentowali jego adorację. Oczywiście nie zrobił jej na pokaz, ale kolejny raz się przekonał o oczywistej oczywistości, że ludzie PRAGNĄ widzieć swoich księży, jak się modlą. Właściwie to nawet nie potrafił powiedzieć, w którym momencie go „puściło”, ale kiedy wszedł wówczas do siebie na plebanię, czuł się już zupełnie pojednany z Bogiem, światem i swoją parafią.
Zdarzyło się to chyba z dwa miesiące wcześniej. Ale dzisiaj na pewno nie miał czasu na taką adorację, więc pozostawała spowiedź. Wrzucił kierunkowskaz i zwolnił szukając miejsca na parking, ale oczywiście nie mógł znaleźć wolnego miejsca. Jego „furgonetka” nie mogła się zmieścić nawet tam, gdzie samochodem osobowym zaparkowałby bez problemu. Prawie piętnaście minut zajęło mu znalezienie wolnego miejsca. A potem kolejnych kilka znalezienie działającego parkomatu, którego i tak nie znalazł, więc poirytowany postanowił nie wykupić biletu i ruszył w kierunku kościoła franciszkanów. Jednakże właśnie w tym momencie przypomniała mu się jedna z piękniejszych spowiedzi, jakich ostatnio wysłuchał i zrobiło mu się wstyd, że on idzie do spowiedzi i jeszcze całkiem świadomie po drodze dopuszcza się, jakby nie było, przewinienia wobec prawa, czyli również grzechu. Próbował przekonać sam siebie, że przecież to nie jego wina, że parkomaty są zepsute, a on się spieszy, no i że w razie czego ewentualnie zapłaci mandat, ale nie był szczególnie  przekonywający, więc spuścił uszy po sobie i poszedł szukać trzeciego parkomatu. Ten okazał się funkcjonować normalnie, więc po chwili mógł już ze spokojniejszym sumieniem zmierzać ponownie w kierunku kościoła. Jednakże czasu było coraz mniej i miał świadomość, że jeżeli będzie choćby i krótka kolejka, to nie ma szans, żeby się dobrze wyspowiadać i zdążyć do siebie na Mszę. Wszedł do kościoła i zauważył z przyjemnością, że w środku było ciepło. Ale już pierwszy rzut oka w kierunku stałego konfesjonału uświadomił mu, że ze spowiedzi nic nie będzie: w kolejce stało na pewno ponad dziesięć osób. Ciężkim krokiem pomaszerował w kierunku Najświętszego Sakramentu, żeby choćby powiedzieć Jezusowi, że chciał, że próbował, no ale skoro Pan Jezus chce go jeszcze tą oschłością serca i duszy pomęczyć, to on to przyjmuje. Zanim jednak doszedł w pobliże tabernakulum, które znajdowało się w najbardziej odległym od stałego konfesjonału miejscu kościoła, z zakrystii wyłonił się franciszkanin, którego nie znał. Mateusz kiwnął do niego głową w geście przywitania, a franciszkanin uśmiechnął się i przez chwilę przyglądał mu się nie ruszając się z miejsca. A następnie zupełnie nieoczekiwanie gestem prawej dłoni, wokół której miał owinięty różaniec, wskazał na najbliższy konfesjonał spoglądając na Mateusza pytająco. Mateusz ochoczo pokiwał głową i dziękując Bogu za tę niespodziewaną łaskę natychmiast ruszył w kierunku konfesjonału, aby skorzystać z sakramentu pokuty. Jednakże franciszkanin, który był bliżej, zamiast zająć miejsce przeznaczone dla księdza, najzwyczajniej w świecie uklęknął po stronie penitenta. I Mateusz, chcąc nie chcąc, musiał założyć fioletową stułę i usadowić się na miejscu spowiednika. Jak się okazało, franciszkanin nie był ojcem, ale bratem i nie mógłby wyspowiadać Mateusza. No i miał w sobie wiele wątpliwości, co do dalszego bycia w zakonie. Wątpliwości niemal identyczne, jak te, z którymi wiele lat temu zmagał się Mateusz, jeszcze w seminarium. Pośród nich to najbardziej dokuczliwe, czy idę tą drogą, bo to czyni szczęśliwą moją mamę, czy dlatego, że czuję się wybrany i powołany przez Jezusa. Innymi słowy, czy ja mam powołanie, czy realizuję powołanie, które mama ma za mnie. Mniej więcej podobny problem miał młody zakonnik i chyba nie mógł trafić lepiej. W sumie to nawet nie była spowiedź, ale rozmowa dwóch powołanych. Mateusz, choć to nie jest ponoć wskazane w kierownictwie duchowym, opowiedział mu o swoich obawach, a także o tym, jak Pan Bóg te wszystkie obawy rozwiał. Opowiedział, że szedł do kapłaństwa przekonany, że składa swoje życie w ofierze i wyrzeka się wszystkiego, co kochał i lubił, a tymczasem w kapłaństwie Bóg mu dał znacznie więcej. Jedyne, czego było potrzeba, to wolnej, przez nikogo nie warunkowanej czy wymuszanej decyzji wyboru Jezusa.
- Musisz prosić Boga, żeby dał ci sytuacje, w których będziesz mógł z pełną jasnością umysłu podjąć twoją decyzję, ja nie mam pojęcia, co to może być za sytuacja, ale jestem absolutnie przekonany, że Bóg takie sytuacje nam daje. Mnie dał. Ona była nawet dość karkołomna, bo zostałem doosłownie wystawiony za seminaryjną furtę i to wyglądało wręcz, jakby ktoś decyzję podjął za mnie, ale był to moment uwolnienia się od wszelkich interferencji i mogłem sam decydować, co dalej. I jasno, jak nigdy wcześniej, ujrzałem, że to jest moja droga. I nigdy, nawet przez chwilę, nie pożałowałem tego wyboru - tłumaczył Mateusz.
- Nigdy? - zdziwił się franciszkanin. - Powiem szczerze, że jak księdza zobaczyłem, to wyglądał ksiądz, jak siedem nieszczęść, ale byłem tak zdesperowany, żeby porozmawiać z księdzem spoza naszej wspólnoty, że nie mogłem przepuścić okazji. Muszę się też księdzu przyznać, że ten księdza marny wygląd zasugerował mi, że pewnie mi ksiądz powie coś w tym stylu, że kapłaństwo jest trudne, celibat nie do wytrzymania i żeby rzucić to wszystko, póki na dobre nie zacząłem i tym chętniej machnąłem do księdza ręką... Przepraszam, że tak mówię, no ale jesteśmy jak na spowiedzi, więc chyba nie ma sensu kłamać. No więc tak to właśnie było. Poprosiłem księdza o spowiedź, bo byłem przekonany, że pomoże mi ksiądz wybrać drogę na zewnątrz. Takie ksiądz sprawiał wrażenie - zakończył zakonnik ze spuszczonym wzrokiem, a Mateusz nie mógł się nie uśmiechnąć. Jego duchowa chandra nie pozostawiła po sobie śladu. Wszystko ponownie ułożyło się w klarowną układankę. Obraz był jasny. To nie on potrzebował spowiedzi, ale to Pan Bóg potrzebował jego świadectwa dla tego młodego franciszkanina. I tak go musiał trochę Pan Bóg „powyginać”, żeby był wystarczająco „atrakcyjny” dla pełnego wątpliwości człowieka, który próbował znaleźć innego wątpiącego, a może zgorzkniałego księdza, aby się w swoich wątpliwościach jeszcze bardziej pogrążyć, utwierdzić i pójść w świat. Ale Mateusz miał głębokie przekonanie, że Bóg wobec tego młodego franka ma wielkie plany. I pomyślał sobie, że oprócz adoracji i spowiedzi Jezus właśnie podrzucił mu trzeci sposób na duchową chandrę: świadectwo! I to był jeszcze prostszy sposób niż dwa pierwsze.
- I co zamierzasz zrobić? - zapytał franciszkanina.
- No jak to co? Poczekam na te sytuacje, co mi wszystko wyklarują - uśmiechnął się. - Ja też chce być szczęśliwy.

Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!