TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 07:36
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jasna i ta druga strona księży(ca) odcinek 250

Jasna i ta druga strona księży(ca) odcinek 250

Nadszedł czas Świąt Wielkanocnych i dla Mateusza był to zawsze czas konfrontacji tego wszystkiego, co w kapłaństwie i w wierze najpiękniejsze i najwznioślejsze, z tym co ludzkie, słabe, grzeszne, często powierzchowne i irytujące. I działo się to zarówno w jego myślach, jak i we wspólnocie. Ileż to czasu poświęcali na przygotowanie choćby liturgii Wigilii Paschalnej, aby każde czytanie właściwie wybrzmiało, aby każdy psalm był pięknie zaśpiewany i żeby melodie różniły się od siebie. Od lat przygotowywał też sam komentarze do wszystkich czytań, bo tak bardzo mu zależało, aby wierni zrozumieli, dlaczego aż tyle czytań, co je wszystkie łączy, do czego one prowadzą, a ciągle wydawało mu się, że gotowe komentarze, które można znaleźć w książkach liturgicznych, czy w Internecie, są za mądre, używają słów często niezrozumiałych i po prostu nie pomagają zrozumieć, a jedynie przedłużają liturgię. Więc co roku sam się męczył, pisał je, dawał komuś do czytania i... dalej nie był do końca zadowolony. Więc po liturgii kasował wszystko z komputera, żeby za rok nie ulec pokusie i nie sięgnąć po komentarze z ubiegłego roku.

Ale nie ulega wątpliwości, że liturgie były pięknie przygotowane, a jednak najczęściej słyszało się poświąteczne komentarze, że u nas „wszystko było najdłuższe”, a taki ksiądz Malinowski w Czartkach wyrobił się w godzinę i „też było pięknie, a może nawet jeszcze piękniej. A przede wszystkim nie było sztucznego przedłużania”. Uśmiechał się, gdy słyszał takie słowa, nie komentował, nie deprecjonował innych, ale w duszy było mu smutno.
Właśnie w Święta Wielkanocy, kiedy kościół wypełniał się jak nigdy podczas całego roku, Mateusz najczęściej przypominał sobie Ewangelię o bogatym młodzieńcu, który przyszedł do Jezusa i zapytał Go, co ma czynić, aby się zbawić. No i Jezus mu odpowiada, że trzeba zachowywać przykazania. Wówczas młodzieniec mówi, że zachowuje je od dzieciństwa. I wtedy następuje ten moment, który najbardziej Mateusza dotyka: Jezus spogląda na młodzieńca z miłością i mówi mu: jednego ci brakuje, sprzedaj wszystko co masz, rozdaj ubogim pieniądze i pójdź za Mną. Niestety młodzieniec odchodzi smutny, bo nie potrafi rozstać się ze swoim bogactwem. Mateusz zawsze się nad tym zastanawiał, że przecież Jezus, który był Bogiem, na pewno wiedział, że młodzieniec odejdzie zasmucony i nie pójdzie za Nim, ale mimo to patrzył na niego z miłością. To było coś niesamowitego i to właśnie było jedną z niewielu rzeczy, o które Mateusz modlił się dla siebie samego. Generalnie uważał, że trzeba się modlić za innych, i mieć nadzieję, że już ta modlitwa za innych uświęci również modlącego się, no i miał nadzieję numer dwa, a właściwie pewność, że za niego też ktoś na pewno się modli. Ale o taką umiejętność, a może po prostu łaskę, dla siebie sam się modlił: patrzeć na ludzi z miłością nawet wtedy kiedy się wie, że i tak nie posłuchają tego, co się do nich mówi i pójdą swoją drogą. W Święta Wielkanocne miał mnóstwo okazji, aby sprawdzić, czy choć trochę się w tej umiejętności posunął do przodu. Bo nie miał złudzeń, że bardzo wielu spośród ludzi, których widział w kościele choćby na poświęceniu pokarmów zobaczy ponownie za rok, a w najlepszym wypadku na Boże Narodzenie. Ale musiał, a przede wszystkim chciał, pragnął, patrzeć na nich z miłością. Chciał dać im do zrozumienia, że oni też są u siebie. Kiedy kończył obrzęd poświęcenia koszyczków w serdecznych słowach, a nawet z poczuciem humoru, zachęcał wszystkich, aby zostali choć na chwilę i adorowali Jezusa w ołtarzu Grobu Pańskiego, żeby Go poprosili o pragnienie Jego obecności w swoich sercach, spotkania Go w Eucharystii... I ledwie powiedział ostatnie słowo, a już znakomita większość zrywała się na równe nogi i nie oglądając się ani sekundy na Boży Grób zmierzała do wyjścia z kościoła. A Mateusz jeszcze stał kilkadziesiąt sekund i patrzył na nich z miłością, a przynajmniej starał się: może to poczuli na plecach?
W tej kwestii Mateusz przeszedł długą drogę, ale i tak wiedział, że jeszcze spory dystans przed nim. Jeszcze jako kleryk, a później jako młody ksiądz, był pod tym względem bardzo wymagający, a osądy miał niczym Savonarola. Można powiedzieć, że był bezlitosny w ocenianiu księży, którzy nie do końca przejmowali się regułami liturgicznymi, albo nie dość się starali według jego oceny i generalnie uważał, że jeżeli on potrafi coś zrobić właściwie, to wszyscy powinni. Podobnie było w ocenach sztuki, muzyki, filmu... Jeśli jemu coś się podobało, to znaczy, że to było dobrej jakości, a dla tych którzy lubili choćby disco polo nie miał zrozumienia za grosz. Z trudem ukrywał rozczarowanie takimi osobami. Pamiętał, jakie wrażenie zrobił na nim film „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” i jeszcze kilkanaście dni po wizycie w kinie opowiadał o tym przyjaciołom. Zdarzyło się też, że opowiedział o tym filmie przy swojej kuzynce. Kuzynka słuchając go miała dziwną minę, aż wreszcie przerwała mu i powiedziała, że ten film był nudny jak flaki z olejem i ona nie dotrwała nawet do połowy i wyszła z kina pierwszy raz w swoim życiu podczas seansu. Mateusz, jak to usłyszał to o mało jej nie pobił. A już na pewno pomyślał w sercu, że ona na niczym się nie zna i szkoda nawet czasu na dyskusję z nią. I wtedy po raz pierwszy przestraszył się tego, co pomyślał. Przecież znał kuzynkę od lat, wiedział, że była fajną i mądrą dziewczyną, dobrą towarzyszką... Jak mógł tak ją niemal przekreślić przez opinię o jednym choćby i wybitnym filmie? W każdym razie od wtedy zaczął stopniowo oddzielać swój szacunek i miłość bliźniego od tego, czego słuchają i co oglądają. I postępował na tej drodze, uczył się od Jezusa, raz mu wychodziło lepiej, raz gorzej, ale ciągle jeszcze przydarzały mu się wpadki i tracił cierpliwość. I tak właśnie się stało w Wielkanocny Poniedziałek. A już myślał, że przeszedł przez Święta bez wyrządzania szkód. Ale diabeł do końca nie spał i na Mszy w południe „przekręcił” Mateusza. Śmigus dyngus od lat go nie bawił, ale w ramach ćwiczenia się w miłości do swoich parafian bez względu na to, co lubią, a przecież wiedział, choćby z życzeń, że dla wielu mokry dyngus to może nie podstawa, ale na pewno ważny element świętowania, na każdej Mszy św. dokonywał aspersji, czyli pokropienia wiernych wodą święconą i uważał, że to powinno wystarczyć w obrębie kościoła. I zakrystii. Tymczasem, kiedy się rozbierał po Mszy Świętej ministranci zaczęli się oblewać wodą z psikawek i przy okazji oblali jakąś panią, która nie wiedzieć dlaczego wychodziła z kościoła przez zakrystię. Pani zaczęła krzyczeć i Mateusz zdenerwował się i podszedł do chłopców.
- Strasznie się na was zawiodłem! - powiedział podniesionym tonem - Jeśli tak ma wyglądać wasza służba w kościele, to może lepiej, żebyście nie przychodzili wcale! - powiedział i natychmiast pożałował swoich słów, bo kwestia dotyczyła dwóch chyba najlepszych ministrantów z młodego pokolenia, którzy chyba nigdy nie opuścili nawet jednego służenia. Chłopaki nawet nie próbowali protestować, tylko w milczeniu zaczęli ściągać komże, Wiktorowi nawet łzy zeszły po policzkach. Zanim Mateusz zdążył coś powiedzieć chłopaki wyszli z zakrystii, co natychmiast skomentowała pani, na którą spadło parę kropel.
- No i dobrze ksiądz zrobił! Takie łobuzy nie nadają się na ministrantów! - powiedziała, a w Mateuszu mało się nie zagotowała krew.
- Bardzo panią proszę, aby się pani powstrzymała od takich określeń. To są dobrzy ministranci, ale to jeszcze dzieci... A poza tym nie rozumiem, dlaczego pani przechodzi przez zakrystię, skoro tyle razy prosiłem, żeby tego nie robić - powiedział dość ostro Mateusz.
- Przecież ja wcale nie muszę chodzić do tego kościoła! - obruszyła się pani. - Pójdę se do Czartkowa! - odgrażała się. - Tam chociaż jest ciepło i nikt nie wydziwia, ani się nie czepia! - skończyła i również ona nie pozostawiła Mateuszowi możliwości odpowiedzi, tylko wyszła trzaskając drzwiami.
- Ma pani rację - powiedział właściwie już do siebie Mateusz. - I jeszcze jest dużo krócej w Czartkowie, same plusy...
Przez chwilę zastanawiał się, czy się spoliczkować, czy tradycyjnie walnąć głową w ścianę, ale po chwili przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Szybko wybiegł z zakrystii i pobiegł na plebanię. Wziął wiaderko, napełnił wodą i pobiegł boczną drogą w taki sposób, aby przeciąć drogę Wiktorowi i Oskarowi, którzy na pewno razem wracali do domu. Zaczaił się za domem Postawskich i czekał aż chłopaki się zbliżą. Kiedy byli jakieś pięć metrów wyskoczył i z okrzykiem „Śmigus - dyngus!”, zaczął ich polewać wodą. Chłopaki najpierw zupełnie zaskoczeni szybko wyciągnęli psikawki i ze śmiechem zaczęli pryskać w jego kierunku. Po chwili pojawiło się kilku innych chłopców i dziewczyn i zabawa rozkręciła się na całego. Po kilku minutach wszyscy łącznie z Mateuszem byli zupełnie przemoczeni, ale ministranci aż promienieli radością.
- A ja myślałem, że ksiądz proboszcz nie lubi dyngusa! - powiedział Wiktor.
- Ja nie lubię dyngusa? Żartujesz, prawda? To prawie najlepsza część świąt! Tuż po pustym grobie - uśmiechnął się Mateusz. - To co? Widzimy się na służeniu?
- Jasne! Ja zawsze na posterunku - odpowiedział Wiktor.

tekst Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!