TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 15:25
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Camino de Santiago - dzień XXIII

Camino de Santiago

Dzień XXIII - Lourenza -  Vilalba

Jak myślicie? Czy może być coś gorszego dla pielgrzyma od konstatacji, że kiedy przestaje go boleć lewa łydka, natychmiast zaczyna boleć prawa? Może. Kiedy lewa łydka NIE przestaje boleć, a prawa zaczyna. Tak było w moim przypadku i to w dniu, w którym miałem wielkie plany. Otóż, na dzień dzisiejszy kontynuując marsz zgodnie ze wskazaniami przewodników do Santiago de Compostella dotarłbym w sobotę wieczorem w przeddzień uroczystości św. Jakuba przypadającej w niedzielę (pamiętamy, że właśnie z tego tytułu rok 2010 był Rokiem Jubileuszowym). Czyli w praktyce nadrobiłem już wszystko co musiałem nadrobić, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Mój samolot do Polski via Londyn odlatuje już w poniedziałek rano i właściwie nie będę miał okazji dotrzeć do Fisterre, legendarnego miejsca, przez stulecia uważanego za koniec świata (finis terrae – koniec ziemi), w którym pielgrzymi na brzegu oceanu palą swoje pielgrzymie szaty i symbolicznie odnowieni rozpoczynają podróż powrotną do domu. Pieszo trzeba tam iść jeszcze ze trzy dni i na to nie mam absolutnie szans, ale chciałbym chociaż podjechać autobusem, zwłaszcza że celem mojego pieszego wędrowania było Santiago… Żeby jednak pozwolić sobie na tę wycieczkę najlepiej byłoby dotrzeć do Santiago w piątek wieczorem, w sobotę urządzić sobie wycieczkę do Fisterre i w niedzielę świętować odpust św. Jakuba! I tak sobie wymyśliłem, aby się porwać dzisiaj na dwa etapy i zamiast nocować w Gontan po 25 kilometrach dołożyć jeszcze 19 i dotrzeć do Vilalba. Ból obu łydek wywoływany każdym ruchem stopy nawet bez obciążenia wydawał się torpedować te plany, a na dodatek padał deszcz. Nasmarowałem obie łydki jakąś pomadką, zabandażowałem i ruszyłem w trasę z niezbyt wielkim animuszem. Jak zawsze gdzieś w zasięgu wzroku miałem Martynę, borykającą się z tym samym problemem co ja. Marta też szła kilkanaście minut przed nami. Ból i deszcz nie prowokowały szczególnie optymistycznych myśli, zwłaszcza kiedy sobie zdałem sprawę, że dzisiaj urodziny Marisy, mojej przyjaciółki z Włoch, która straciła córkę w wieku dziesięciu lat. Marisa zupełnie nie potrafiła sobie poradzić z tą żałobą, zaniedbując męża i, co gorsza, młodszą córkę, która im pozostała. Całą swoją energię i czas poświęcała próbom nawiązania kontaktu ze zmarłą córką, i choć była i jest osobą wierzącą nie przebierała w środkach, by uzyskać jakąś pewność, że córka jest szczęśliwa po drugiej stronie. To ją strasznie dewastowało i na dobrą sprawę po dziś dzień, choć minęły lata, nie pozbierała się z tej straty. Niosłem więc dzisiaj z sobą ten jej ból i żałobę modląc się głównie w jej intencji. I może właśnie dlatego droga do Gontan nie dłużyła mi się zbytnio i kiedy dotarłem na miejsce z szansami na łóżko w albergue postanowiłem zrealizować mój plan i iść dalej. Żegnam się więc z Martą i Martyną, które zostają w albergue. One najdłużej towarzyszyły mi na trasie, bo właściwie od trzeciego dnia ciągle się widzimy, spożywamy razem posiłki i śpimy w tych samych schroniskach. Ale nadszedł czas rozstania. Proszę Martę, aby troszczyła się o Martynę i Marta oczywiście mnie uspokaja.

- Spoko, nie martw się, damy radę! – mówi, ale mina Martyny świadczy o małej wierze w słowa koleżanki zapoznanej na jakubowym szlaku. Pocieszam się, że to już tylko kilka dni, więc może rzeczywiście Marta nie będzie szaleć jak stachanowiec i poczuje się jednak odpowiedzialna za będącą w słabszej dyspozycji Martynę. W pobliskim markecie kupuję woreczek zielonych oliwek i puszkę marynowanych ośmiorniczek, które samotnie spożywam z bagietką. A potem ruszam dalej. Sam. Po raz pierwszy od wielu dni zupełnie sam. I cieszę się, choć nie ukrywam, że te studentki zapoznane w pierwszych dniach Camino, które tak bardzo przypominały mi siebie samego młodszego o 20 lat pozostaną w moim sercu. Kolejne 19 kilometrów pokonuję bez problemów, zwłaszcza, że już nie pada i na miejsce noclegu, do albergue, które przypomina bunkier przeciwlotniczy docieram o 17.30. Dość późno, ale przecież zrobiłem około 45 kilometrów i – Bóg nagradza wytrwałych – udaje mi się załapać na łóżko, bo schronisko jest dość duże. Oczywiście o żadnym zwiedzaniu miasta nie ma mowy, ponieważ do centrum trzeba maszerować jeszcze półtora kilometra, a do tego nikt mnie już dzisiaj nie zmusi, nawet fakt, że nie mam nic do jedzenia. Z głodu nie umrę. Prysznic niestety tylko zimny, ale szybkie uporanie się z codziennym praniem sprawia, że mokre rzeczy łapią jeszcze ostatnie promienie słońca, podczas gdy ja w rogu holu na piętrze sprawuję Eucharystię. Znowu sam, bo mojej najwierniejszej „parafianki“ Martyny już nie ma. Po Mszy Świętej rozmawiam trochę z pewnym Anglikiem, który jest zachwycony Polakami, zwłaszcza tymi, których poznał na Camino: nie dość, że bardzo wesoła ekipa to jeszcze wspomogli go finansowo. Jak fajnie posłuchać entuzjastycznych opinii o rodakach! Mój entuzjazm wzmacnia też konstatacja, że do Santiago pozostało 125 kilometrów!

Pielgrzym

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!