TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 13:29
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Camino de Santiago - Dzień XI

Camino de Santiago - Dzień XI

Santander - Santillana del Mar


Albergue w Santander opuszczam o 6.00 rano i muszę przyznać, że jest tu dość nerwowo o tej porze. Trudno się dziwić: spało tu czterdzieści osób, a są zaledwie dwa prysznice i jedna umywalka razem z toaletą. Teraz rozumiem, o co chodziło Claudii. Claudia to wolontariuszka z Włoch, która zgodziła się być hospitallerą przez dwa tygodnie. Zakochała się w Camino kilka lat temu, kiedy sama pielgrzymowała. Dwa lata temu pomagała pewnemu Hiszpanowi, który był hospitallero w jakimś małym albergue na Camino Frances i tak bardzo jej się spodobało to doświadczenie, że zostawiła swojego maila organizacji Przyjaciół Camino. W tym roku poprosili ją o wolontariat i Claudia chętnie się zgodziła: ciągle miała w pamięci fantastyczną przygodę sprzed dwóch lat. Jednak na miejscu okazało się, że chodzi o Santander, duże albergue i w dodatku musi sobie radzić sama. Wczoraj wieczorem była u kresu sił. Santander to duże miasto i jest tu mnóstwo turystów, dla których przespanie się za 6 euro to niezła gratka. Udają więc, że właśnie rozpoczynają swoje Camino i Claudia nie może im odmówić. Z nimi jest najwięcej problemów, zawsze się czegoś domagają, nierzadko wracają bardzo późno i pijani. Wczoraj Claudia musiała wezwać karetkę pogotowia, a nawet policję wobec zaistniałych problemów. A propos wczorajszego wieczoru: z wielką przyjemnością zobaczyłem Juana Martina, Anglika o argentyńskich korzeniach (Pamiętacie? To ten, co „tworzył“ duet z Francuzem Girardem, jakby małżeństwo, którym Francuz był zmęczony…). Zdziwiłem się, ponieważ byłem przekonany, że Martin ma dobrych kilka dni opóźnienia i tak było rzeczywiście. Niestety wysiadło mu kolano i po przejściu niemal dwóch tysięcy kilometrów musiał się poddać. Podjechał więc pociągiem do Santander, a stąd samolotem wraca do Anglii. Jaka szkoda! Wymieniliśmy się adresami mailowymi, aby podtrzymać kontakt. Ależ się rozgadałem, wracamy do tematu, czyli jedenasty dzień Camino.

Opuszczam albergue o 6.00 po umyciu zębów (na więcej nie ma co liczyć), ponieważ przede mną około 34 kilometry. Znowu spotykam rodzinną parę co prowokuje we mnie nie pierwszy raz wyrzuty sumienia, że tak mało czasu spędzałem kiedyś z moimi rodzicami, a teraz już ich nie ma. Podobnie jak wczoraj pielgrzymowały mama z córką z Danii, tak dzisiaj mama z synem. Najpierw dogania mnie w którymś momencie Carlos i nie mam pojęcia, że idzie z mamą. Dopiero po pewnym czasie dostrzegam jak co jakiś czas przystaje, ogląda się do tyłu, a kiedy na horyzoncie pojawia się pewna kobieta, rusza dalej. Po kilku kilometrach, kiedy kobieta korzysta z manierki z wodą niesionej przez Carlosa, ten przedstawia mi ją jako swoją mamę. Czyli chyba nie gaworzą tak dużo jak to miało miejsce w przypadku Dunek. Mama ma 56 lat, a Carlos 34 i tak sobie idą niby razem, ale osobno, pozostając zawsze w zasięgu wzroku. Są z Kraju Basków. To ważne, aby nie nazywać ich Hiszpanami, mogliby poczuć się obrażeni. Jak zawsze wypytuję Carlosa na okoliczność stanu cywilnego (to by dopiero był maminsynek, jeśli byłby żonaty, a na pielgrzymki chodził z mamą ;-). Nie jest żonaty, choć jak twierdzi bardzo by chciał. Jego narzeczona mieszka i studiuje w Paryżu i póki co nie ma szans na ślub. Może w przyszłym roku. A po ślubie wyjadą do Brazylii, ponieważ tam będą większe możliwości znalezienia dobrej pracy. Tak przynajmniej twierdzi Carlos. Na drodze spotykamy „starego znajomego“ z trasy Juana i zastajemy go podczas jego rytualnej czynności „wietrzenia“ i balsamowania stóp. Trochę mnie to śmieszy, bo Juan  mniej więcej co dwie godziny zatrzymuje się, ściąga skarpetki, bandaże, masuje stopy, nakłada jakieś tajemnicze maści, po czym zakłada świeże skarpetki, a te przepocone wiesza na plecaku i idzie dalej. Po dwóch godzinach znowu „wietrzenie“ stóp i zmiana skarpetek. A kiedy przybędzie już na nocleg poświęca kilkadziesiąt minut na masaże i stretching mięśni. Pewnie tak powinno się robić i on twierdzi, że to wszystko prewencja, ale my się trochę podśmiewamy, bo mimo tych wszystkich zabiegów ciągle coś go boli. Juan ma 32 lata i kiedy skończy Camino jedzie prosto do Barcelony zapisać się na… studia. Tak, stwierdził, że czas na studia. Po tym jak był już fryzjerem i strażakiem (bombero), postanowił pójść na studia na fizjoterapię. Myśl o założeniu rodziny nie przemyka mu nawet przez przedsionek mózgu. Ale to dobry chłopak, po prostu produkt naszych czasów.

Kiedy patrzę na Juana i Carlosa przypominają mi się sytuacje z mojej parafii w Italii, kiedy „molestowałem“ niemal trzydziestoletnich facetów, aby pomyśleli o żeniaczce, a ich mamy mnie rugały: „A don Andrea, daj mu spokój, przecież on jest jeszcze młody (piccolo)!“ Dzięki Carlosowi, który ma bardzo dokładną mapę udaje mi się ominąć dwa dłuższe odcinki: najpierw oszczędzamy sobie kilka kilometrów przeprawiając się przez rzekę po wąskim moście kolejowym (modląc się, aby nie jechał żaden pociąg), a później wybierając drogę przez pola, a nie wzdłuż jakiejś rury, jak sugerowały przewodniki. Dzięki temu jesteśmy na miejscu noclegu już około 13.00. A nocujemy dzisiaj w cudownej Santillana del Mar. To chyba jedno z najpiękniejszych miasteczek na szlaku północnym. Jak można przeczytać w przewodnikach jest to miejscowość trzech kłamstw: bo nie jest ani święta (santa) ani płaska (llana) bo leży na pagórkach, a nie nad morzem (del mar). Ja dorzucę jeszcze i czwarte kłamstwo: trzy kilometry od Santilleny znajdują się słynne jaskinie Altamira, zwane „kaplicą sykstyńską“ malarstwa przedhistorycznego. Na czym polega kłamstwo? Na tym, że wejść za jedyne kilka euro można do jaskini, która jest… kopią oryginału, bo do tej prawdziwej mają wstęp tylko naukowcy. Szkoda! Ale cała Santillana jest cudowna, a zwłaszcza pochodząca z XII wieku kolegiata Świętej Juliany, męczennicy, która jakoby miała schwytać diabła, z przepięknym romańskim krużgankiem.

Dzisiaj był sądny dzień dla Marty i Martyny, które wyruszyły na trasę jako pierwsze, a przybyły na nocleg niesamowicie zmęczone... dwie godziny po mnie. Zwłaszcza „Iron” Marta wyglądała jakby nie tyle złapała diabła, ale diabeł w nią wstąpił („Do jasnej cholery, przecież, nikt, powtarzam NIKT nas nie wyprzedzał na trasie, skąd się tu wzięliście???). Ano poszły wzdłuż rury, a my nie ;-) I jak tu nie wierzyć Ewangelii: „Pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”? Tylko nie mówcie tego Marcie! Przynajmniej nie dzisiaj ;-) Do Santiago 497 kilometrów.

Pielgrzym


Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!